Jest wiele miejsc, które chce się w życiu zobaczyć. Każdy ma jakieś cele i marzenia. Moim, odkąd pierwszy raz zobaczyłem przełęcz Stelvio podczas relacji z Giro di Italia było wdrapać się tam rowerem. Wyprawa rowerowa może mieć różną formę, w tym wypadku padło na wersję budżetową i przejechanie nie jednej przełęczy, ale od razu całych Alp na szagę (w poprzek). Przy okazji moim celem był test roweru z paskiem zębatym.
Mediolan i jezioro Como
Początkowy plan był taki żeby dolecieć do miasta, do którego jest dużo tanich lotów, a potem jechać do Polski dowolną trasą tak długo, aż nie skończy nam się urlop. Okazało się jednak, że moja rodzinka wybiera się od dawna do znajomych Włochów, dlatego zabraliśmy się razem samochodem. Wyprawa rowerem często zaczyna się w miejscu zupełnie nie zapowiadającym tego co na nas czeka.
Tu jednak było inaczej. Od pierwszych ruchów korbą zobaczyłem majaczące w oddali Alpy. Pierwsze kilometry upływały na kluczeniu po przedmieściach Mediolanu w upale. Szybko jednak dotarliśmy nad niesamowite jezioro Como. Śródziemnomorski klimat, wąskie uliczki i małe fiaciki pomykające po nich z zawrotną prędkością sprawiają, że nie da się usnąć za kierownicą. Wbrew pozorom Włosi są na tyle dobrymi kierowcami, że ani przez chwilę nie miałem wrażenia, że ktoś we mnie wjedzie. Jeżdżą jak nienormalni, ale robią to z wirtuozerią i zaskakującym wyczuciem. Lago di Como to taki turystyczny kombajn. Piękne stare włoskie wille to gratka dla pasjonatów architektury i historii. Natomiast ciepłe wody jeziora i otaczające góry pozwalają uprawiać tam praktycznie każdy sport o jakim pomyślicie. Naprawdę nie da się tam nudzić! Żeglowanie, windsurfing, paralotnie, wspinaczka, jazda rowerem górskim, czy lądowisko hydroplanów. Naprawdę jest, w czym wybierać. Temu wszystkiemu akompaniuje pyszne włoskie jedzenie i wino…
Alpy w deszczu
Po noclegu na kempingu na końcu jeziora Como obudziliśmy się po całonocnej burzy i ulewie. Było zimno, mokro i do bani. Widoczne już w małej odległości Alpy zniknęły gdzieś w chmurach. Niezrażeni ruszyliśmy do przodu. Celem było wjechanie do Szwajcarii i na pierwszą poważną przełęcz o nazwie Malojapass (1815 m.n.p.m). Mimo, że zrobiliśmy tego dnia może kilkadziesiąt kilometrów to przewyższenie 1600 metrów było konkretnym treningiem przed kolejnymi dniami. Po kilku godzinach jazdy ciągle pod górę i w deszczu, a także obowiązkowej reanimacji gorącą czekoladą na szwajcarskiej stacji benzynowej, dotarliśmy na szczyt! Dolina Engadyny to naprawdę niesamowite miejsce.. Zwłaszcza, że pierwszy nocleg w Szwajcarii wypadł w tak zjawiskowej scenerii, że mógłbym tam siedzieć przez kilka dni, tylko po to, żeby gapić się na góry. Przy okazji polecam nieco oddalony od głównej drogi kemping: Campingplatz Maloja Plan Curtinac.
Kolejnego dnia ruszyliśmy lekko opadającą w dół drogą. Dolina ciągnie się przez kilkadziesiąt kilometrów. Odchodzi od niej wiele małych dróg, każda zakończona mniej lub bardziej znaną w kolarskim świecie przełęczą. Dla fanów geografii dodam, że właśnie w okolicy przełęczy Maloja, znajduje się źródło rzeki Inn, z którą spotkaliśmy się ponownie w Innsbrucku. Po drodze minęliśmy też szwajcarskie Zakopane, czyli Sankt Moritz, będące jednym z najstarszych górskich kurortów w Alpach. Nad jednym z tamtejszych jeziorek, obywały się zawody zdalnie sterowanych modeli żaglówek. Średnia wieku 60+ ?
Zorganizowane wyprawy rowerowe mają to do siebie, że musimy podporządkować się ramówce, zobaczyć konkretne rzeczy, itp. My nie musieliśmy nic. Do tego stopnia, że po dojeździe do miejscowości Zernez kumpel postanowił znaleźć pocztę żeby wysłać pocztówki. Szukał na tyle dokładnie, że w końcu się zgubiliśmy. W efekcie jeździłem po tym miasteczku w kółko przez dobrą godzinę i poznałem je naprawdę dobrze 😛 Z Zernez droga zaczęła znowu piąć się ku górze. Tym razem serpentyny zastąpił rozległy Szwajcarski Park Narodowy i potęgująca wrażenia cisza. Wiele miejsc naprawdę zachęcało do nielegalnego rozbicia namiotu i zrobienia ogniska nad rzeką. Niestety biwaki na dziko w Szwajcarskich Parkach Narodowych nie są tanie i kosztują 7200 franków szwajcarskich (około 30 tys. zł) za osobę… Po drugiej przełęczy (Passo del Forno 2149 m.n.p.m.) czekała na nas prawdziwa rowerowa nagroda, czyli zjazd serpentynami do oddalonej o kilkanaście kilometrów urokliwej miejscowości Santa Maria val Mustair. Pędzenia przez pół godziny serpentynami z prędkościami dochodzącymi do 70 km/h nie da się opisać ? Każdy musi kiedyś tego doświadczyć!
Passo dello Stelvio
Kameralny kemping Campingplatz Pè da Munt był naszą bazą wypadową na przełęcz Stelvio. Piękny i rześki poranek rozpoczął się pod znakiem krów, które beztrosko przemaszerowały parę metrów od nas, w czasie gdy pałaszowaliśmy śniadanie. Na przełęcz Stelvio można wjechać od kilku stron. My wybraliśmy chyba tą najmniej uczęszczaną. Przez kilka pierwszych godzin wspinaczki, nie spotkaliśmy praktycznie nikogo. Wspinaczkę po wąskiej nitce asfaltu w bajkowej górskiej scenerii ożywiały dzwonki krów typu milka, przeżuwających trawę w porannej mgle. Sceneria była naprawdę jak w spocie reklamowym 😀
Im bliżej Stelvio, tym więcej kolarzy zaczęło nas mijać na swoich szybkich węglowych szosówkach. Dla rowerowych maniaków dodam, że mój rower z pełnymi sakwami i namiotem na pace ważył jakieś 35 kg, a lekka szosówka z bidonem to jakieś 8,5 kg…
Oczywiście sakwy trochę nam ciążyły, ale pozytywny doping i ciekawe rozmowy z mijającymi nas kolarzami dawały dużo pozytywnej energii! Z każdym kilometrem robiło się też chłodniej i zaczynał pojawiać się śnieg. Poza tym motywująca była też nieuchronna nagroda, czyli epicki zjazd po drugiej stronie. Przypominali nam o nim kolarze pędzący już z sykiem opon w dół ? Ostatecznie po jakichś 5 godzinach wspinaczki i 1300 metrach w górę, stanęliśmy na słynnej Passo dello Stelvio (2759 m.n.p.m.).
Przyznam szczerze, że na górze byliśmy jedynymi tak objuczonymi rowerzystami, co spowodowało niemałe poruszenie i brawa wśród odpoczywających na przełęczy kolarzy. Fajną rzeczą było też to, że mimo iż nie brakowało samochodów i motocykli, zdecydowaną większość stanowili kolarze, dzięki czemu było bezpiecznie i bez spalin. Po paru fotkach, przyszedł czas na ucztę. Zjazd który na nas czekał miał kilkadziesiąt kilometrów i łącznie zajął nam z półtorej godziny. Hamulce się gotowały, wiatr świszczał w uszach, a ja byłem uchachany jak dziecko, coś pięknego!
Po drodze można liczyć na fajne fotki, robione przez miejscowych fotografów, a także na miejscowego rzeźbiarza rzeźbiącego w drewnie. Niestety, gdy próbowaliśmy zrobić zdjęcia tego miejsca zza krzaków wyskoczył niezbyt miły Pan i zaczął krzyczeć, że mamy mu zapłacić za zrobienie zdjęć… Po szalonym zjeździe na wysokość zaledwie kilkuset metrów nad poziomem morza (dolina Adygi) wróciliśmy do 40 stopniowego upału i wszechobecnych winnic. Droga Via Claudia Augusta nie wzbudza może zbyt dużych emocji, ale dla pasjonatów lokalnych trunków i leniwego chillowania jest wręcz wymarzona, jest płasko równo i cicho. Na koniec dnia dotarliśmy do Merano i położonego kilka kilometrów dalej kempingu z darmowym basenem!
Rowerem przez Austrię
Po jednodniowym odpoczynku na kempingu w Saltusio wyruszyliśmy w stronę Austrii i kolejnej przełęczy. Fajne było to, że podczas wspinaczki, cały czas widzieliśmy miejsce skąd rano ruszyliśmy. Gorzej, że tym razem, zamiast dużych ilości rowerów mijały nas głównie samochody i motory produkujące hałas i spaliny. Po zjeździe z Giovo, który też był niezły wjechaliśmy w ostatnią dolinę przed przekroczeniem granicy z Austrią. Problem polegał na tym, że było koszmarnie gorąco, termometr pokazał w pewnym momencie 46 C! Jeżeli miałbym wskazać najmniej ciekawy odcinek tej wyprawy rowerowej, byłaby to przełęcz Brennera z punktu widzenia rowerzysty. O ile jadąc przez nią samochodem widoki z estakady są niesamowite, o tyle jadąc pod nią i mijając wielkie i bezpłciowe markety nie jest już tak fajnie. Ostatecznie dotarliśmy jednak na świetny kemping z jeziorkiem o nazwie Natterer See, położony na wzgórzu nad Innsbruckiem. Kolejnego dnia zobaczyliśmy kawałek Innsbrucka. W miejscowym Intersporcie zmuszony byłem kupić sobie zgubiony dzień wcześniej łyżko-widelec. Chciałem kupić najtańszy, jednak okazało się, że mieli tylko tytanowe za 40 Euro (mam nadzieję, że wystarczy mi do końca życia ?). Trasa wzdłuż rzeki Inn jest dosyć monotonna, ale przynajmniej prowadzi cały czas lekko w dół. Spienione białe wody Innu niosą też trochę ochłody.
Płaskie Niemcy
Wieczorem dotarliśmy do dość nietypowego kempingu nad jeziorem Chiemsee w Niemczech. Cały kemping przypominał tak naprawdę jeden wielki park angielski z mnóstwem pnączy, żywopłotów i altanek. Nie znam się na tym, ale wyglądało to na gratkę dla miłośników ogrodnictwa ? Nie od dziś wiadomo, że niemiecka infrastruktura rowerowa jest niesamowita. My jednak zamiast podążać głównymi szlakami głównie je przecinaliśmy. Efekt był taki, że dzień upłynął nam na szukaniu dróg, gubieniu ich i ponownym szukaniu. Trzeba jednak przyznać, że w miejscach gdzie zaczynała się autostrada, zawsze wytyczony był jakiś objazd dla rowerzystów, co niestety nie było normą w Czechach. Wieczorem dojechaliśmy do położonej nad rzeką Pasawy, która dzięki licznym zamkom i tunelom, o zachodzie słońca wyglądała naprawdę zacnie. Dopiero tutaj spotkaliśmy rowerowych podróżników w większej ilości. Jeszcze nigdy nie widziałem tylu rowerów z paskiem zębatym, skrzyniami biegów Piniona, czy słynnymi rowerami na wyprawy jak Santos, czy Tout Terrain. Czułem się trochę jak chłopiec w sklepie z zabawkami ?
Zaskakujące Czechy
Za Pasawą teren stał się mocno pofałdowany. Na ostatnim podjeździe przed granicą z Czechami dopadł nas rój końskich much. Jeszcze nigdy w życiu nie przeżyłem czegoś takiego! Nic nie pomagało, nawet psikanie silnym repelentem na muchy i komary, nie tylko na siebie, ale też wszędzie dookoła. W przypływie rozpaczy próbowaliśmy po prostu uciec od tych żarłocznych much, ale jazda pod górę obciążonym rowerem z prędkością 30 km/h na dłuższą metę też nie była możliwa, więc ostatecznie znowu nas dopadały… Masakra! Plusem było, to, że po przekroczeniu granicy muchy nagle zniknęły. Być może były to po prostu niemieckie gzy, które do Czech się nie zapuszczają… Pomijając muchy, wjazd do Czech był jak przeniesienie się w czasie. Nagle zniknęły zadbane domy, tętniące życiem centra miasteczek i ludzie na ulicach. Pojawiły się za to zardzewiałe latarnie, farba odpadająca ze starych drewnianych chatek i opuszczone sklepy w małych miejscowościach. Tak jakby wszyscy nagle spakowali się i wyjechali do dużych miast. Może warto to potraktować jako przestrogę? W każdym razie drogi w Czechach były nadal nowiuteńkie, równe jak stół i zadbane. Co ciekawe, po całym dniu jazdy pokonane tego dnia przewyższenie było równie duże co w Alpach podczas jazdy po przełęczach. Czechy na odcinku, którym jechaliśmy są po prostu niesamowicie pofałdowane. Miałem wrażenie, że przez cały dzień nie było ani jednego choćby kilometrowego płaskiego kawałka asfaltu. Ciągle albo w górę, albo w dół.
W Czechach zaliczyliśmy też krótką wizytę pod znaną z awarii elektrownią atomową w Temelinie. Zastanawiające było to, że w pobliskiej wiosce wszędzie zainstalowane były megafony. Tak jakby lokalne władze wiedziały, że wariant Czarnobylski nie jest wcale taki nierealny.. W Czechach niewątpliwie dobre jest też piwo i knedliki, warto o tym pamiętać. Przygodę z Czechami zakończyliśmy w Spindlerowym Młynie, czyli jednym z najważniejszych czeskich kurotów narciarskich.
Najtrudniejsza przełęcz w Polsce
Do Polski wjechaliśmy przez przełęcz Karkonoską (1198 m.n.p.m.). Szczerze mówiąc, tak mógłby wyglądać każdy powrót do kraju. Ze schroniska Odrodzenie, w którym zjadłem przepyszne pierogi z jagodami, roztaczał się widok na połowę Dolnego Śląska, coś pięknego! W kolarskim światku wjazd do Odrodzenia jest uważany za jeden z najtrudniejszych. Wcale mnie to zresztą nie dziwi. Nachylenie od polskiej strony sięga nawet 23%, a asfaltowa nawierzchnia jest bardzo nierówna i wyboista. Niepokonane przez Alpy hamulce w rowerze mojego kumpla, tym razem zastrajkowały i jeden z nich zwyczajnie się zagotował. Na szczęście udało mu się zatrzymać przy użyciu drugiego. Nasza wyprawa rowerowa zakończyła się na dworcu PKP w Jeleniej Górze, gdyż różne niezależne od nas okoliczności nie pozwoliły dotrzeć aż do Poznania.
Jedzenie i spanie na wyprawie
Każda wyprawa rowerowa ma jakieś założenia. W przypadku naszej, zdecydowaliśmy, że śpimy na kempingach w namiotach, ponieważ w krajach przez które jechaliśmy biwakowanie na dziko nie jest dozwolone. Jeżeli chodzi o jedzenie to korzystaliśmy z gazowych kuchenek turystycznych, na których gotowaliśmy kupowane po drodze pół-produkty. Poza tym, korzystaliśmy co jakiś czas z lokalnych gastronomii. Stosunek samodzielnie przygotowywanych posiłków do jedzenia w knajpach zależy oczywiście od zasobności naszego portfela, jednak kuchenkę warto mieć ze sobą zawsze, chociażby po to, żeby zaparzyć sobie herbatkę z widokiem na góry.
Odległości i podjazdy
Łącznie z Mediolanu do Jeleniej Góry przejechaliśmy 1203 km i 13 500 m w pionie. Zajęło nam to 10 dni jazdy (nie licząc dwóch dni odpoczynku po drodze), czyli średnio przejeżdżaliśmy 120 km dziennie. Patrząc na ten wyjazd z perspektywy czasu można było jechać trochę wolniej, zrobić dodatkowe dni przerwy i zobaczyć np. muzeum Yeti. Z drugiej jednak strony, jest więcej powodów, żeby tam wrócić! Będąc przy temacie podjazdów warto pamiętać jak mocno pofałdowanym krajem są Czechy. Każdy ma inne podejście, ale ja np. wolę jeden konkretny podjazd na alpejską przełęcz, niż cały dzień niekończących się podjazdów w Czechach.
Sprzęt
Kończąc ten wpis, jeszcze parę słów o sprzęcie. Pewnie zastanawiacie się, jaki wybrać rower na wyprawę rowerową, jakie sakwy rowerowe wytrzymają ulewy i jazdę po górach z prędkością 70 km/h. Na ten wyjazd zabrałem mój rower trekkingowy Breezer Beltway 8 z paskiem zębatym Gates Carbon Drive, przekładnią Shimano Alfine 8 i hamulcami Shimano Alfine. Rower toczył się na świetnych oponach Continental Speed Contact, które mają małe opory toczenia, i ani razu nie zostały przebite. Drogę oświetlała mi lampka na dynamo B&M IQ-X oraz tylna Spanninga Lineo, zasilane z prądnicy w piaście Shimano Alfine. Dodam tylko, że na światłach, ze względów bezpieczeństwa jeżdżę także w dzień. Swoje bagaże wiozłem w moich ulubionych sakwach Ortlieb Back Roller Plus z tyłu i Sport Roller Plus z przodu. Są to jedne z najlżejszych sakw na rynku, łatwo się je montuje, mają fajny zielony kolor i wbudowane dodatkowe kieszenie w środku, obecnie można też do nich dokupić dedykowane organizery. Sakwy wisiały na niezawodnych bagażnikach Tubusa i Topeaka. Na kierownicy miałem też mega wygodną torbę podręczną Ortlieb Ultimate 6S, którą da się otwierać w czasie jazdy. Można też włożyć do niej smartfona z mapą, która będzie widoczna w czasie jazdy. Mój rower wyprawowy z paskiem zębatym sprawdził się bezbłędnie. Mimo ogromnych obciążeń na podjazdach, pasek ani razu nie przeskoczył, a dodatkowo jak to przy paskach, ani razu nie wymagał smarowania ani czyszczenia. Piasta wielobiegowa, również była niezawodna, aczkolwiek na dwóch najbardziej stromych fragmentach trochę zabrakło mi niższego przełożenia (piasta ma rozpiętość przełożeń równą 307%). Jeżeli zaciekawił was temat roweru ,,na pasku” to polecam mój test roweru z paskiem zębatym napisany parę lat temu dla portalu rowerowypoznan.pl. Jeżeli chcecie kupić swój pierwszy rower na takie wypady, przeczytajcie też koniecznie mój wpis o typach rowerów! Miałem ze sobą także absolutnie genialny namiot Quechua 2 Seconds 2, który mocuję na płasko na bagażniku i sakwach za pomocą gumy samochodowej typu ośmiornica. Wiem, że dużo rowerowych podróżników marudzi, że jest za duży i niewygodny w transporcie, ale moim zdaniem namiot w niczym nie przeszkadza, sprawdza się też jako miejsce do suszenia prania w czasie jazdy, a poza tym składa i rozkłada się błyskawicznie! Wiem coś o tym, bo gdy na pierwszych wyprawach znajomi leżeli już w namiotach popijając piwko, ja stałem w deszczu, gryziony przez komary dopiero szukając śledzi :/ Dlatego nikt mi nie powie, że na wyjeździe, gdzie codziennie nocuje się w nowym miejscu jest coś lepszego niż stara dobra Quechua! Jeżeli chcecie sprawdzić ceny albo kupić sprzęt, którego używałem będzie mi miło jeśli klikniecie w powyższe linki ?
Podsumowanie
W odróżnieniu od reszty tego wpisu, podsumowanie będzie krótkie i zwięzłe. Trasa Mediolan – Jelenia Góra, jest absolutnie genialna! Przełęcze niesamowite, włoska kuchnia fenomenalna, a zastrzyk endorfin przy zjeździe z przełęczy ogromny. Nie mówię też, że trzeba przejechać całą trasę. Dla każdego coś innego i nie każdemu musi pasować dwutygodniowa wyprawa rowerowa. Można wybrać się z szosówką do doliny Engadyny i powjeżdżać na pobliskie przełęcze, można pojechać szlakiem winnic przy Via Claudia Augusta, albo wypożyczyć elektryczny rower mtb i pośmigać po górskich szlakach wokół Como. Opcji jest naprawdę mnóstwo! Jednak niezależnie od tego co wybierzecie, jeśli nie lubicie upałów to zdecydowanie lepiej pojechać tam wiosną albo jesienią, bo Alpy potrafią być naprawdę upalne ?